środa, 27 listopada 2013

2.218 [O siedzeniu]


Ojciec dzieciom się wyciągnął na kanapie i włączył telewizor.
Przedtem oczywiście zmył naczynia i uprzątnął łazienkowy Armagedon.


[Mam wrażenie, że żeby się zmieścić w pewnym postnowoczesnym trendzie wypada podkreślić, że się dzieli stół i łoże z partnerem, który nie jest wyłącznie domowym manekinem. A zatem niniejszym – faszyn from zimno.blog – ja również to czynię. Zresztą, zbieram materiały do notki o dzieleniu się domową robotą „po równo” vs. „sprawiedliwie”.]


… tymczasem umęczony bohater anegdoty uruchomił publicystkę polityczną (malowałam pazury w panterkę, nakładałam maseczkę na łydki, tapirowałam grzywkę).
W studiu telewizyjnym redaktor płci męskiej przepytywał dwie bystre kobiety na okoliczność rekonstrukcji rządu i dekonstrukcji Adama H. z PiS. Dyskusja była dość żywa, sensowna, a kiedy kamera obejmowała obecnych szerokim kadrem, oczom telewidzów ukazywał się dziennikarz w standardowej pozie i cztery nogi dwóch komentatorek upozowane na Stanisławę Ryster, cztery idealnie skrzyżowane kończyny, równolegle i w lekkim nachyleniu, nogi z kątomierza. Od pasa w górę merytoryka, elokwencja i wiedza, od pasa w dół pensja dla panien u sióstr sakramentek. W szerokim kadrze traciłam koncentrację na ścieżce dźwiękowej, od wpatrywania się w perfekcyjne damskie pęciny cierpła mi szyja.


Była taka akcja, chyba zresztą nadal jest „Men Taking Up Too Much Space On The Subway”, swego czasu burzliwie komentowana w „Codzienniku Feministycznym” („Wasze jądra nie są aż tak wielkie” kontra „Feministki, nie bójcie się wietrzyć swoich jąder razem z mężczyznami”, rzecz się działa na wyśrubowanym poziomie polemiki). Tak czy inaczej męski rozkrok jest codzienną przeciętnością, podobnie jak damska stanisławaryster, sama ją sporadycznie uprawiam, nie jestem bez winy.

Składam raz po raz nózie pod kątem i w cierpnący węzeł, a i tak mnie uderzył obraz dwóch kompetentnych komentatorek politycznych w pensjonarskich pozach.
Co je do tego popchnęło? Jaki to obyczaj? Nawyk? Jaka to konwencja?
Jaki ceremoniał narzuca kompetentnym kobietom układanie nóżek na grzeczną dziewczynkę? Między rozwaleniem nóg w 180o rozkroku a stanisławąryster jest pokaźna – nomen omen - przestrzeń.

Wpatrując się w idealne pęciny publicystek zrobiłam ekspresowy rachunek sumienia.

Nigdy nie strofuję Erny „ładnie siedź!”. Żadnego „nóżki razem!”, won z nóżkami razem, won z kolankami do siebie i to nie jest postulat rozwiązłości, zepsucia i rozwydrzenia, to jest raczej postulat wygodnego poczucia się w przestrzeni.
No i wyzwolenia się z imperatywu permanentnego uwodzenia. Czarowania ulotnym wdziękiem efemerycznej stanisławyryster (która swoją drogą ani na jotę efemeryczna nie była).


---------------------------------------------------------


Od pewnego czasu jestem wyznawczynią Ingi Iwasiów, od kiedy – precyzyjnie – się jej pozbyto z nagrody Gryfii, czytam co popadnie, a co wyszło z jej klawiatury, zaznaczam fragmenty w książkach, „Blogotony” mam oklejone gąszczem pasków samoprzylepnych, ale na to, o czym wyżej jest cytat z „Magazynu Świątecznego”:

 

[źródło: „Sukienka dla feministki”, wywiad Doroty Wodeckiej z Ingą Iwasiów, Magazyn Świąteczny, 2-3 listopada 2013]



„Może kiedyś sukieneczka i dekolt nie będą miały wpływu na postrzeganie i ustawianie nas w przestrzeni publicznej”.
Liczę na to.
I że się same wyzwolimy.



A póki co czytam „Politykę”.
W artykule „Pani dyrektor kraju” Łukasz Lipiński i Ignacy Niemczycki analizują awans Elżbiety Bieńkowskiej na wicepremierkę i ministrę transportu.

„Młoda, atrakcyjna, bezpośrednia minister, która jednocześnie ma opinię bardzo sprawnej urzędniczki, może dodać trochę seksapilu coraz chłodniej odbieranemu gabinetowi Donalda Tuska.”

[źródło: „Polityka” Nr 48 (2935), 27.11-3.12.2013]


Seksowny poprzedni minister transportu miał porównywalnie mniej seksapilu?
Seksapil poprzedniego ministra, ponoć oszałamiający, nie dał rady ocieplić tego i owego?


Idiotyczne teksty w stylu wyżej cytowanego mnie smucą i oburzają jednocześnie i dziwi mnie niepomiernie, że to przechodzi przez redakcję i korektę poważnego tygodnika.






sobota, 23 listopada 2013

2.217 [O różnościach]


Wielkopolski Kongres Kobiet potwierdził przyjęcie zwięzłej listy moich skarg, zażaleń i uwag do „Superwoman” i obiecał je podać dalej, w paszczę Lewiatana. Trzymajmy rękę na pulsie.  


Póki co – co już z radością odnotowałam na profilu fejsowym – Kongres zaryzykował i umatczynnia Polskę. I nawet, jeżeli moja wiara w siłę rażenia słowa pisanego jest naiwna, przyjmuję umatczynnienie Kongresu z radością.



Poza tym - za moment wykuję tekst Graff/Korolczuk na pamięć.
Wciągam go regularnie, raz dziennie i się delektuję.
.
.
.
„Nasza optyka jest inna. Uważamy, że opieka ma realną wartość i powinna być doceniona niezależnie od tego, czy jest wykonywana w rodzinie, czy jest pracą zarobkową. Uważamy też, że opieka nie powinna mieć płci, tzn. nie powinna być domeną kobiet. Dając odpór konserwatystom, którzy pod płaszczykiem "polityki prorodzinnej" wypychają kobiety poza rynek pracy, trzeba pamiętać, że ów rynek powstał z myślą o mężczyznach, i dlatego sam z siebie nie bierze pod uwagę ludzkich potrzeb związanych z opieką nad dziećmi czy osobami niesamodzielnymi. Rynek zakłada, że praca opiekuńcza dzieje się niejako sama, na zapleczu, czyli wykonują je w domach żony "pracowników". Rolą ruchu kobiecego jest wymusić zmiany w tej sferze, czyli redefiniować nie tylko "kobietę", ale i "pracownika". Odcinając się, jak Magdalena Środa, od idei urlopów rodzicielskich, odcinamy się od takiej możliwości.




No i oczywiście jest piątek, o, już nawet sobota, więc po serii tekstów interwencyjnych, „abstrakcyjnych” (cytat z komciów), czyli generalnie tekstów z ucha powinnam pewnie zabawić czytelnika jakąś życiową anegdotą typu co kupiłam, co zjadłam albo co radosnego u moich drogich pociech.
… inaczej nikt tu już nie będzie zaglądał.

Dobra.
Mam jedną!
O sentymentalizmie do bólu.
Otóż kiedy prasuję dla Silnego ubrania po Nowym Człowieku, a wyciągam rzeczone z pudeł co jakiś czas, mam porządnie zarchiwizowane wczesne lata pierwszego dziecka, przy kolejnych dzieciach uporządkowanie przechodzi, więc kiedy prasuję i żelazko wydobywa z tkaniny zapach proszku i płynu do płukania sprzed sześciu lat, zapach roku 2007, a może nawet 2006 to, mimo że stoję nad deską z niewzruszonym wyrazem twarzy, cały środek mi płacze za bezpowrotnie utraconą, och!, niewinnością.
Za młodą matką, którą byłam w 2007.
(… wtedy pisałam na blogu bardzo życiowe notki)

Teraz jednak lepiej mi wychodzi interwencja, co ja za to mogę.

Nici z olfaktorycznego fristajla o życiu wewnętrznym autorki bloga.



Bo siedzę otóż na przykład w południe za biurkiem, żuję trzecią kanapkę i przerzucam „Wyborczą”. Od paru dni śledzę cykl „Głodowa praca na godziny”. Do pracy za grosze, celem obserwacji współuczestniczącej się najmują – czy to nie symptomatyczne – redaktorki „Wyborczej”. RedaktORKI, orki, orki, a nie redaktORZY.
I się je wyzyskuje, kantuje, ogólnie to przykry cykl reportaży, obnażający charakter stosunków pracy tam, gdzie nie sięga obcas Superwoman.

Czytam, no i nie mogę się nie uśmiechnąć (uwaga: to jednak cyniczny uśmiech) pod nosem.

[Źródło: Bartosz Sendrowicz, Wojciech Czuchnowski „Czas na pracodawców”, GW, czwartek, 21 listopada 2013 r. ]

Czego tu się właściwie czepiać?
Jan Guz, szef OPZZ powiedział jak jest. Inną stawkę ma sprzątaczka, inną specjalista w banku. To naturalne przykłady, życiowe.
A czy nie zabawne, że Jan Guz, szef OPZZ wypowiadając się dla prasy o kwocie minimalnej godzinówki nie porównał w pierwszym odruchu wynagrodzenia niewykwalifikowanego robotnika na budowie i pensji copywriterki z agencji reklamowej?
Niższe wynagrodzenie dla kobiet jest do tego stopnia rynkową oczywistością, że w sumie nie ma o czym dyskutować. Większość czytelników się prześliźnie po spostrzeżeniu Jana Guza ze zrozumieniem i popędzi do kolejnych akapitów artykułu.

[Wiem, to tekst i problem z ucha, nie tego ode mnie oczekuje czytelniczka/czytelnik bloga.
Sorry, czytelniczko/czytelniku. Dzisiaj znowu nie będzie o zakupach.]


Będzie o jeszcze jednym moim skojarzeniu i już kończę.


Dwa mi utkwiły.




Widziałyście/widzieliście wczorajsze foty z rekonstrukcji rządu?
Kojarzycie Licię Ronzulli?


Tyle.
Dzisiaj nie wyciągam wniosków ;)))




środa, 20 listopada 2013

2.216 [O warsztatach Superwoman]


W odruchu bezradnej wściekłości po warsztatach „Superwoman na rynku pracy” napisałam kawał tekstu.
A później go przeczytałam raz i drugi i od kilku dni zadaję sobie pytanie: po co? Po co upubliczniać moją frustrację?
Ale, do licha, właśnie po to.
Bo tak.

***

Nie zapisałam się na warsztaty Godzenia ról”, żeby dać się sprowokować, rozdrażnić, ani tym bardziej po to, żeby napiętnować „Superwoman” na blogu dla czczej satysfakcji gnojenia pomysłu albo wykonania. Co prawda nie potrzebuję formacji w kwestii upychania w dobie tego i owego, ale miałam nadzieję na sensowny flow. Lubię rozmawiać z kobietami.
Tymczasem.
Cóż.

- Jakie są wasze cele w życiu? - spytała prowadząca. - Wypiszcie je na kartce.

Mój cel? Z grubsza? Przetrwać.
Rozwinąć myśl? Dotrwać do kresu czyli śmierci w znośnej kondycji ducha i ciała.
Uch. Nie o taki cel chodziło w pytaniu? A, to przepraszam.
Na celu „śmierć” nie da się zatknąć chorągiewki i pobiec dalej. Jasne.


- Jakie są wasze cele w wychowaniu dzieci? - spytała prowadząca. - Wypiszcie je na kartce.

Wychowuję dzieci bez celu, nie napisałam. Czasami również bez sensu. I od czapy.
Nigdy nikogo przed moimi dziećmi nie wychowywałam, więc stosuję improwizację.
Poza tym, każde z moich dzieci jest inne, diametralnie, stąd stuprocentowe metody dotarcia wyćwiczone z jednym nie przydają się z więcej żadnym.


- Moim celem jest wychowanie samodzielnego człowieka, - poddała myśl prowadząca - który sobie poradzi. Postawienie tego celu i jego konsekwentna realizacja sprawiły, że mój obecnie czteroletni syn nigdy nie przechodził kryzysu dwulatka, nigdy się nie rzucił na ziemię w celu wymuszania.

Łał. Gratuluję, nie mam komentarza.


I mogłabym tak długo, cytatami: o schemacie celów w życiu do zrealizowania, o możliwości nabycia każdej umiejętności w ciągu dwudziestu godzin rzetelnej pracy (jak to, droga redakcjo, ale jak to?), o listowaniu ról ze wskazaniem tych, które nas nie bawią i są do eliminacji, o związku z mężczyzną, który to związek nie jest w istocie niczym innym, jak rodzajem kontraktu, więc świadomie negocjujmy warunki małżeństwa przed ślubem, żeby ochrona naszych interesów była obwarowana stosownymi klauzulami.


- A co, jeżeli nasz partner po latach za nami nie nadąża? - spytała prowadząca.
- ZMIENIAMY! – ucieszyła się kobieta z rzędu za mną. Kilka zdań wcześniej entuzjastycznie opowiadała o wychowywaniu kilkuletniej wnuczki.
- No … - zacięła się prowadząca – może nie tak od razu zmieniamy …


[Tutaj, o zła wyobraźnio, wizualizowałam sobie postawną bizneswoman w dopasowanej garsonce, pewnie stąpającą na wysokich obcasach i jej rozpaćkanego męża w rozciągniętym swetrze wełnianym, gość ma dość błędny wzrok, się rozgląda na boki bezradnie, gasi peta w filiżance, a wokół feta, premiera, foty paparazzi na ściance, generalnie Lions Club, Stary Browar i Matrix.
Dlaczego on za nią nie nadążył? Jak to się stało, że tak się rozleźli przez ostatnich piętnaście lat? Gdzie jest ich wspólny świat? Czyżby codziennie nie spali na jednej wersalce? Czy to wyłącznie jego wina, że kiedy ona leciała na botoks, on przedrzemywał w kapciach?]


Tymczasem …
- Porozmawiajmy o czasie, - mówi prowadząca – i o delegowaniu zadań. Ja na przykład już wcale nie sprzątam.


… a ja nie słucham dalej. O sprzątaniu napisałam tu tyle, że więcej nie dam rady. Zresztą, nieodmiennie mnie zdumiewa to samo, ów uniwersalny postulat scedowania sprzątania na inną kobietę, postulat do wdrożenia przez każdą superwoman na rynku pracy.
Wyjąwszy jednak, mimo wszystko - zachowajmy pozory logiki - superwoman zatrudnione przy sprzątaniu.
To znaczy, pardon. Mówiłyśmy o superwoman, prawda? Te, których nie stać na scedowanie sprzątania, te, które zawodowo sprzątają, nawet na czarno, te, które pracują za nędzną stawkę – one nie ganiają na warsztaty „Superwoman na rynku pracy”, więc można bez obciachu brnąć w neoliberalną gadkę babek, którym się finansowo udało.
I doprawdy nie chodzi o to, że mi tak nie wyszło, jak innym, więc przemawia przeze mnie zawiść. Przeciwnie jakby.
Lewicowo mi wstyd za Konfederację Lewiatan.


… a warsztaty trwają …
- Od kiedy uświadomiłam sobie, – mówi prowadząca – że wnuki są darem dla dziadków, zmieniłam podejście. Masz okazję się przez tydzień zająć wnuczkiem, dzwonię do mojej mamy, co ty na to?
Uśmiech rozświetla twarz prowadzącej, ręce się rozkładają w radosnym wymachu, voilà, problem z opieką nad dzieckiem został rozwiązany.

O udziale babć w sukcesie projektu „Superwoman na rynku pracy” nie pisałam, pisałyście Wy, Drogie Czytelnice, w komentarzach do tekstu 2.214.
Konkludując, zasięg projektu „Superwoman na rynku pracy” ginie w okolicach menopauzy. Trzy kreski, dwie kreski, brak sieci. Babciejesz - wypadasz. Babcia to babcia, a nie superwoman (tym bardziej nie na rynku pracy, tym niemniej, co z zasadą zrównywania wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn w ciągu nadchodzących lat?). Tak czy inaczej, babcia nie ma rezonować, ma za to zrezygnować z tego, co posiadła i się włączyć w sukces córki.
Nawet z zaświatów. Nawet z tysiąca dwustu kilometrów, pieprzyć kłopot z komunikacją. Zmartwychwstanie babć w pakiecie standard.


Słowem, sukces „Superwoman na rynku pracy” jest wsparty na schylonych plecach innych kobiet, niczym ziemia, pal licho tandetne porównanie, na ramionach gigantów.

I dlatego shame on you, Konfederacjo Lewiatan.

Para-korporacyjna, neoliberalna gadka jest równie szkodliwa, moim bezczelnym zdaniem, jak gadka ultraprawicowa, jak konserwatywne pitolenie o przyrodzonym powołaniu kobiety do rodzenia dzieci i gotowania. I gdyby zamiast Konfederacji Lewiatan na Kongresie Kobiet się pojawiła Małgorzata Terlikowska z koleżankami celem poprowadzenia warsztatów, podniosłabym porównywalny raban.

Przyjmuję, rzecz jasna, że są kobiety wyznające ultrakonserwatywne zasady. Nie wartościuję, nie oceniam. Skrobnę coś to tu, to tam, kiedy ich poglądy stają się ciałem w publicznym przepływie danych. Tyle.
Przyjmuję też, że są kobiety traktujące swoje życie jak sekwencję zadań do wykonania. Kobiety, dla których macierzyństwo jest jednym z celów do osiągnięcia, zatykamy chorągiewkę na szczycie i biegniemy dalej. Więcej, szybciej, am am am.
Jeżeli rzeczone mają w tym komfort – brawo.

Problem z miejscem i czasem.
Kongres Kobiet nie był, jak się zdaje, w założeniach szkoleniem dla bizneswoman. Sensownie mówiło się na nim, w trakcie panelowych prezentacji i na korytarzu, o zmianie świata. O wspólnym świecie mężczyzn i kobiet. A w tym wspólnym świecie, w świetle warsztatów, więcej jest wykluczonych kobiet, niż włączonych. Słabe.




A nade wszystko to chromolę, Konfederacjo, przemianę świata w korporację.
Powiedziałam.





piątek, 15 listopada 2013

2.215 [O Wielkopolskim Kongresie Kobiet]


Popełniłam szowinistyczną gafę, przyznaję, pisząc w poprzednim kawałku o „męskich regułach gry” i „męskim podejściu do świata”, pejoratywny kontekst był aż nazbyt ewidentny, przepraszam.
Powinnam była rzecz jasna napisać, że mnie uwierają reguły patriarchalnego świata. Ta zmiana jest w sumie nadal dość kosmetyczna, wymiana przymiotników z „męski” na „patriarchalny”, ale – powiedzmy - odzwierciedla fakt, że nie wszyscy mężczyźni cierpią na okołokorporacyjną fiksację. Zatem – przepraszam.
Przepraszam ojców na ojcowskim. Ojców, tak jak ojciec moich nielatów, prowadzących dzieci co rano do placówek edukacji, ganiających za dziećmi to tu, to tam. Ojców wycierających dziecięce smarki. Łzy. Ojców smarujących kanapki dla dzieci na drugie śniadanie.
W ogóle, mogłabym przeprosić wszystkich i wszystkie i się publicznie pokajać, byle tylko „męska narracja” nieco zmieniła fabułę. Amen.


Przy okazji muszę też zdementować. Albo wyjaśnić. Otóż nie uważam Kongresu Kobiet za przestrzeń bezużytecznego gdakania. Przeciwnie, jestem przekonana, że kobiety muszą gdakać, głośno, zbiorowo i na wiele głosów. Najwyższy czas, żeby w przestrzeni publicznej pojawił się wyrazisty, sensowny kobiecy dyskurs i to nie wyłącznie wokół zagadnienia perfekcyjnego pucowania blatów, powiększania biustów, pomniejszania zmarszczek albo wychowania małolatów. Moje rozczarowanie wiąże się wyłącznie z tym, co Kongres Kobiet ma do zakomunikowania metaforycznymi ustami Konfederacji Lewiatan.


A było tak.


Od wyjścia potruchtałam na lewo, a później znowu na lewo, wzdłuż budynku WSNHiD. Jeden, dwa, trzy szybkie kroki w gęstniejący wieczór, było tuż po czwartej, i w przenikliwy chłód. We wrześniu się zaparłam i nadal nie wymieniam cienkiego prochowca na puchówkę, ciągle walczę. Z jesienią ewoluującą w zimę i z klimatem mało umiarkowanym. Cztery, pięć, sześć kroków i w oddali, u kresu pustego placu zarejestrowałam mur, betonowe ogrodzenie od ściany budynku do parkanu z siatki.
No pasarán!, a po drugiej stronie płotu porzuciłam rano śmieciarkę.
Pod budynkiem dwóch młodych gości z cateringu paliło fajki. Dołożyłam mój parujący oddech do ich marlboro light.
- Panowie, - wydyszałam – którędy stąd na parking?
Że w lewo, do świateł, a później znowu w lewo, zaczął jeden z palaczy. Hektar drogi.
- Ale możemy podsadzić! – Zaproponował drugi.
Murek nie taki wysoki, fakt.
Dlaczego nie przeskoczyć by.
Przytomnie jednak oszacowałam raz-dwa możliwości wąskich spodni, prochowczyka za kolano.
- Merci, - rzekłam – panowie, może następnym razem.
I zamiast w lewo, do świateł, pognałam w prawo. Przed budynkiem, przed kolejnym, na ukos przez trawnik. Przez miękką ziemię o zapachu butwiejącego listopada. Trawnik kończył się murem, stałam na wysokości dachów samochodów poutykanych na parkingu dla kadry.
Odłożyłam na ziemię gruby segregator. I torebkę. Rękawiczki. Mam nadzieję, że wczorajsza ciemność tuż po szesnastej i mgła zanonimizowała moje nieporadne zsuwanie się po ścianie, tak żeby nie uszkodzić tego stawu, co to mi go w zeszłym lipcu gipsowano.
Dotruchtałam do śmieciarki, odpaliłam. Pognałam do przedszkola po najmłodszego nielata.
Drugi wielkopolski kongres kobiet miejmy za oficjalnie odfajkowany.


A tu siedzę. Proszę bardzo.




To było dobre spotkanie.
Myślę, że mi będzie tu jeszcze wielokrotnie wracać. Magdalena Środa mówiąca o szkole lwowsko-warszawskiej (Ajdukiewicz i bracia) jako o metodologicznym modelu nowoczesnej edukacji, a później o Jezusie, pierwszym genderyście. I radny Szynkowski, PIS, który się schwycił na to dictum za głowę w geście ponad miarę teatralnym. Piotr Pacewicz, który referował wyniki badań nad obecnością kobiet w mediach (niezbyt krzepiące, między nami) i wyartykułował nośne zdanie, że problem z obecnością kobiet w życiu publicznym się w istocie nie sprowadza do tego, żeby mężczyźni się posunęli i zrobili miejsce naszym pięknym paniom. O to też rzecz jasna chodzi, ale jeszcze bardziej o przedefiniowanie świata. Cóż, kręci mnie przedefiniowanie świata.
A prof. Izabela Kowalczyk mnie literalnie rozpłakała uwagą o wartości sprzątania. Mam wrażenie, że była jedyną, która otwarcie przebąknęła o istotności kobiecej narracji. Mam wrażenie, że jest pewien problem z kobiecą narracją, tą niepubliczną, „konserwatywną”, domową, pozornie nie wyzwoloną z oków (wygląda na to, że to prawidłowa odmiana) patriarchatu. Z codziennością masy kobiet w tym kraju.


Wczoraj w trakcie paneli nie nic było o matkach i ok. Macierzyństwo to tylko jeden z kobiecych wątków, zgadzam się. Głęboko ubolewam za to, że wątek macierzyński się pojawił w warsztatach organizowanych przez Konfederację Lewiatan.


Ale o tym, przy założeniu ryzyka zostania sromotnie pozwaną, w następnym odcinku programu.
Dobranoc. 










-----------------------------------------------------

PS. Jeszcze jedno. Ważne.
Przepraszam Elżbietę Korolczuk, współautorkę zalinkowanego niżej tekstu o umatczynnieniu Polski za pominięcie, wspomniałam wyłącznie o Agnieszce Graff.
Dzięki Elżbiecie, która skomentowała notkę oto link do wstępu do książki „Pożegnanie z Matką Polką”: http://www.wuw.home.pl/ksiegarnia/dodatki/Pozegnanie_wstep.pdf .
Arcyciekawy.



środa, 13 listopada 2013

2.214 [O „Matka to nie zawód”]


Kartkując sobotnie „Wysokie obcasy” trafiłam na materiał na dwie szpalty o kobiecie, która „zrobiła dla popularyzacji nauki więcej niż kilka pokoleń naukowców”. Superzajawka. Kobieta, nauka, sukces. Wow. Przysiadłam zatem i czytam.
Czytam i cóż oto widzę. Elise Andrew założyła fanpage na fejsbuku (I fucking love science) i aktualizuje go co godzinę. Wrzuca na profil materiały o cechach „płodozmianu” (wszystkie cudzysłowy są cytatami z tekstu w WO), informacje o osiągnięciach naukowych i memy. Dla zdrowia i higieny robi sobie pięcio-, sześciogodzinną przerwę na sen, stara się „regularnie odżywiać i trochę poruszać”, ale „właściwie nie wstaje od komputera”.
Och.
Rzeczywiście. Działalność popularyzująca naukę jak cholera.
Gazeta mi wprost na panele wyleciała z ręki.


Ja wiem. To znaczy – ja nie wiem. Boleśnie się przekonuję co kilkanaście sekund, że nie jestem z cyfrowego pokolenia, mam analogowy mózg et caetera, moje tempo reakcji na ważkie problemy świata, państwa i cywilizacji jest znacznie wolniejsze niż raz na godzinę. Czasami zanim zareaguję wolałbym przemyśleć. Czasami stoję w korku, tapiruję kok, tłukę kotlety. A tu rach-ciach. Albo reagujesz szybko, albo wypadasz z krwioobiegu opinii.
… i masz tyły na fejsie.




Od wczoraj wszyscy na mieście mówią o zalinkowanym przez Kongres Kobiet wywiadzie z Moniką Zakrzewską, prawniczką, byłą ekspertką Konfederacji Lewiatan, Matka to nie zawód.



Cóż, przeczytałam i szczęka mi opadła (w ślad za opadłą wcześniej gazetą). Ale nie mam czasu, nie mam czasu zareagować w ciągu godziny, więc po dwóch dobach mam wrażenie, że wszyscy już wszystko powiedzieli i odfajkowane, lecimy do nowej sensacji na fejsie. Tym niemniej od tylu lat robię w temacie „matka to jednak profesja”, że się jednak czuję wyrwana do tablicy. Poza tym muszę sobie upuścić żółci, która mię zalewa.

I w istocie nie tyle chodzi o samo meritum, nie tyle o poglądy M.Z. na macierzyństwo i jak je połączyć z pracą, nie to mnie najbardziej osłabia (chociaż TO też). Pozostaję od wczoraj w bezbrzeżnym zdumieniu, że Kongres Kobiet powiesił ten tekst u siebie. To jak wielomilowy skok wstecz, jak dyktatura proletariatu reklamowana kapitalistycznym wyzyskiem, to jakby promować black liberation movement tezą, że co białe, to lepsze.

Gdzie Agnieszka Graff i jej „umatczyńmy Polskę” (tekst w końcu też pisany w kontekście rocznych urlopów macierzyńskich, zupełnie jak wywiad z Moniką Zakrzewską)?

Cóż, nie wiem gdzie.



Kiedy we wrześniu rozmawiałam o moim „Projekcie: Matka” w Czwartym Programie Polskiego Radia z Odetą Moro-Figurską i z Justyną Dżbik, padło w którymś momencie pytanie raczej retoryczne o to, co zrobią z macierzyństwem roczniki osiemdziesiąte matek. I późniejsze.
No bo matki z roczników siedemdziesiątych (Odeta i ja) chcą wszystkiego, satysfakcjonującego macierzyństwa i satysfakcjonującej pracy. Prowadząca, Justyna Dżbik, jedyna w towarzystwie kobieta z osiemdziesiątych uśmiechnęła się szeroko i rzekła: mnie nie pytajcie, ja nie mam dzieci.
Miałam jakąś podskórną nadzieję, że kolejne roczniki kobiet odkryją Świętego Graala harmonii między życiem zawodowym a macierzyństwem.
A tu taki zonk.
Przyjmujemy męskie reguły gry i jedziemy.




Poza tym i niejako ad vocem, to chciałam powiedzieć, że mnie irytuje akcja „Superwoman na rynku pracy”, pod której to egidą się ukazał inkryminowany wywiad.
I nie, znowu nie chodzi o meritum.
Chodzi o to, że wymiotuję „superwoman”. Ciśnie mnie ten trykot. Nie chcę być superwoman na rynku pracy, wolałabym być zwyczajną woman na superrynku pracy. Na rynku uwzględniającym potrzeby każdej z płci, ile by ich nie było.
I jestem za umatczynnieniem Polski, za przydaniem walorów kobiecej narracji, a nie za wciskaniem się na siłę w męski garnitur.



A jeżeli chodzi o to, co sądzę o nauce karmienia dziecka co trzy godziny i pozostałych poglądach M.Z. …
Mój Boże.
Pozwólcie, że pogłaszczę swoją długą, siwą brodę, podrapię w łysinę i się wezmę za wspominki.
Urodziłam Nowego Człowieka i wróciłam do pracy trzy miesiące później. Czy to mnie predestynuje do ubiegania się o wyższy parametr „superwoman na rynku pracy” niż M.Z.? Wygrałam o półtora miesiąca, więc chyba :))))
Po trzech miesiącach z niemowlęciem w domu byłam związana z moim pierworodnym jak cholera. I on ze mną. Wróciłam do pracy i przez kolejnych 15 miesięcy karmiłam ancymona piersią. Na żądanie. Odciąganie w kolejowym kiblu w delegacji i te rzeczy. Po to, między innymi, żeby pielęgnować więź. I dlatego, że było to i mnie i jemu potrzebne. Nawet bez czytania światłych lektur jakiś hormon podpowiadał mi, że bliskość może mieć rozwojowe znaczenie.
Nie dosypiałam, chodziłam na rzęsach, typowa macierzyńska gadka, ale nie żałuję żadnej nieprzespanej nocy, zresztą – nic już nie pamiętam.
Urodziłam Ernę i – tak samo. Urodziłam Silnego. Chaos, zmęczenie, szalona logistyka, codziennie tysiąc pięćset wysuwających się z rąk linek.
Pracuję zawodowo cały czas, nic mi nie odpadło.
Nie jestem superwoman.
Ani na rynku pracy, ani przy klepaniu kotletów.

I nie, nie chodzi o to, że chcę tu promować tezę, że jedynym słusznym poglądem na macierzyństwo jest histeryczne karmienie piersią, rodzicielstwo bliskości i takie tam.
Mój scenariusz jest oczywiście tylko jednym z wielu.
Różnica między scenariuszem M.Z. a moim jest wszakże taka, że mój uwzględnia zmianę, jaka się pojawia z dzieckiem. No i – cóż za truizm – uwzględnia też dziecko.

Nigdy nie udawałam, że mam dzieci i nic się nie stało. Nic się nie zmieniło.
Mnie raczej kręci teza, że doświadczyłam transgresji :)

Myślę też sobie – i mój pogląd nie jest przecież odosobniony – że skoro powołałam do życia połowę drużyny siatkarskiej, to wzięłam za tych ludzi odpowiedzialność (celowo pomijam miłość, czułość, przywiązanie i tkliwość, niech będzie na zimno, a co).
Opieka nad moją czeredą nie jest co prawda „zawodem” (ech, gdyby się dało pewnych rzeczy wyuczyć teoretycznie, zdać pomyślnie egzamin i „mieć kompetencje”, o ileż byłoby łatwiej brnąć przez zakrętasy rodzicielstwa), więc rodzicielstwo nie jest zawodem, jest za to istotną częścią życia.
Spychanie tej części na margines ważności mnie oburza.
To nie jest nowoczesna, feministyczna narracja.

To jest gadka o tym, że męskie podejście do życia rozumianego jako ekwiwalent kariery jest „lepsze”.





poniedziałek, 11 listopada 2013

2.213 [O 11.11]





Kiedyś pisałam, że nie jestem z tego szczepu, który 11.11 się tłucze kostką brukową na ulicach w rytm „ojczyznę wolną – racz – nam – wrócić – Panie”. Że jestem z kraju jedzenia w Świętego Marcina rogala.

Wróciliśmy dzisiaj po południu z jedzenia rogali na ulicach i lizania kolorowych lizaków i były balony na hel z motywem różowej dziumdzi i Zygzaka, śmierdziało pyrą, i cebulą, i smażonym kasztanem, a naród miał radosną błogość wypisaną na twarzach, cywilny odpust pełną gębą. Dzieci w wózkach, ejbry na ece, bigos w garnkach. Całe miasto na torach tramwajowych od Niepodległości do Ratajczaka i dalej, całe miasto zgodnie rozdeptuje źle utrzymany trawnik. Gra akordeonista, gzik z plastikowej tacki ścieka na krawat.
- Mama, mama, balona mi kup! Mama!
Nie lubię odpustów, robię wyjątek dla Imienin Ulicy.
Tak jakby udział w tej swojskiej fieście, we fieście na miarę poznańskich warunków lokalnych był czymś w rodzaju eksperymentalnego sygnału dobra trzysta kilometrów na zachód od tego, co jest wstydem, oburzeniem, poczuciem żenady.

Wróciliśmy z gębami lepiącymi się od lizaków wprost na transmisję z palenia tęczy i demolowania.


Kiedyś chciałam wierzyć, że jestem paniusią z kraju rogala. Obawiam się niestety, że jestem również paniusią z kraju, w którym dla bliżej nieokreślonych przyczyn luźno związanych z demokracją pozwala się na to, co telewizja pokazała.  

Oburzenie, wstyd, żenada.





niedziela, 10 listopada 2013

2.212 [O referendum. Ostatni raz]


Jestem zmęczona.

Nie wiem, czy Tadeusz Mazowiecki byłby za referendum. Nie mam cienia tej niewzruszonej pewności, którą epatuje Janusz Palikot.
Nie mam pojęcia, czego chciałby Tadeusz Mazowiecki. O czym marzy Zygmunt Bauman. Co o sześciolatkach w polskiej szkole sądzi papież Franciszek.
Estetyka politycznej dyskusji wokół skrócenia wczesnoszkolnej edukacji mnie mierzi.

referendum będzie, tym razem tylko w sprawie sześciolatków, obiecuje Jaros
Ależ wisi mię to.
Zmęczyliście mnie wszyscy, panie i panowie polityczni.

Na koniec - irytuje mnie też robienie z Elbanowskich groteskowych fanatyków, donkiszotowskich przywódców żałosnej armii matek-histeryczek.
Niezależnie od tego, ile Elbanowscy mają dzieci i ile zarobili na fundacji i jakie to dla nich jest finansowo i medialnie korzystne, niezależnie od tego wszystkiego - poświęcili czas i energię na akcję, która była ważna dla miliona obywateli.
Dla mnie osobiście.


***
  
Niewiele dni temu czytałam o podatkach w Norwegii, materiał Katarzyny Brejwo w „Dużym Formacie”. Autorka rozmawiała między innymi z Hilde Myrberg, „jedną z najlepiej zarabiających kobiet z kadry menedżerskiej w Norwegii”.

W którymś momencie reporterka zadaje pytanie o wysokość norweskich podatków.
51 procent mówi Myrberg.
To dużo, rzecze żurnalistka. W Polsce, dodaje, ci którzy dużo zarabiają na pewno nie oddaliby połowy pensji państwu.
  
- Naprawdę? – Hilde unosi brew ze zdziwienia. – Ale przecież dokładamy się do wspólnego dobra. Moje córki chodziły do państwowych szkół, teraz studiują w państwowych uczelniach. Mamy darmową opiekę zdrowotną. Dobrą komunikację miejską. Dobry system opieki społecznej, dzięki któremu wszyscy mogą żyć na przyzwoitym poziomie.

Zastanawiam się, czy wiedza o tym, że są państwa działające dla obywateli jest odświeżająca, czy – przeciwnie – przygnębiająca.

Dzisiaj ostatecznie stawiam na przygnębienie.


***

Dokładamy się do wspólnego dobra, o płaceniu podatków mówi Hilde Myrberg.
Wspólne dobro.
Godny politowania związek wyrazowy.
Wspólne dobro, które wynika z tego, że obywatele się nie migają od podatków, a rządzący sensownie dystrybuują środki publiczne.

Ekwiwalentem polskiego wspólnego dobra jest wspólne piekiełko?
Taka alienacja rządzących, że nic nie może zachwiać ich nieugiętej pewności, że wiedzą lepiej od utrzymujących ich obywateli?

Nie chodziło przecież o to cholerne referendum, o niemożliwy do przełożenia na język ustaw zestaw pytań. Grube pliki złotówek można przeznaczyć na sensowniejsze cele.
Chodziło zdaje się wyłącznie o wzięcie pod uwagę głosu zainteresowanych.
Jeżeli milion odrzuca reformę dotyczącą czterech milionów, to chyba jednak jest coś na rzeczy?

Zresztą, po co referendum, skoro odpowiedź zainteresowanych jest już na listach podpisów?


Mam wrażenie, że sprawę można było rozwiązać na wiele satysfakcjonujących wnioskodawców sposobów. Przychodzi mi do głowy koordynowana przez MEN konsultacja społeczna na poziomie przedszkoli i szkół podstawowych, rozpytanie rodziców o opinie (jeżeli dla decydentów votum nieufności dla reformy szkolnej w postaci miliona autografów to nadal było niewiele).
Ale nie, MEN, zasiedlające rejony Olimpu się sztachnęło ambrozją i przeczołgało dyrektorów szkół na okoliczność obecności w klasach dywanika.
Mamy dywaniki, mówią chórem dyrektorzy. Jesteśmy przygotowani na przyjęcie rzesz dzieci.
Zdyskredytowaliśmy krytyków, zaciera rączki MEN.

Męczy mnie to.

Męczy mnie przerzucanie ciężaru odpowiedzialności za edukację na rodziców.
(a „wspólne dobro” pobrzmiewa niczym chochołowy refren)

Gadka o całodziennej opiece w przedszkolu w kontraście do świetlicy i nauki na trzy zmiany w szkole podstawowej wydaje się taka gospodarska wobec oświeconej narracji MEN, wyrównywania szans, europeizacji et caetera.

Słuchajcie, a jak Wy to robicie?
Kto prowadzi Waszych sześciolatków do pierwszej klasy na jedenastą i kto ich odbiera po czterech godzinach?

[Podoba mi się komentarz pod poprzednią notką w klimacie „wygodni rodzice wolą odebrać wybawione i nakarmione dziecko po pracy z przedszkola, zamiast się nim zająć jak trzeba”. Gdyby się ów komć nie pojawił, sama musiałabym go napisać. To w końcu dyżurny argument z forów około-rodzicielskich.
Rodzice, zajmijcie się swoimi dziećmi.
Przedszkole – nie dłużej niż cztery godziny dziennie, więcej mogłoby zaszkodzić delikatnej psychice nieletniego. Szkoła podobnie.
Rodzice, od czego innego jesteście, jak nie tego, żeby budować więź z tymi, których sobie narodziliście?
Co do zasady się oczywiście zgadzam, aczkolwiek mam wrażenie, że części z nas, rodziców, środki na opłacenie podatków nie spadają z nieba. I przez to, że nie spadają, uniemożliwiają całodobowe zajmowanie się dzieckiem.
Zabawne, że argument opieki w kontekście placówek dydaktycznych jest aktualny wyłącznie do końca przedszkola.
Czyż nie?]


… a w kwestii meritum.
Jako matka świeżego czwartoklasisty (w wieku dziesięciu lat) jestem grubo sceptyczna co do wszechstronnego sukcesu w czwartej klasie mojej własnej - za dwa lata - dziewięciolatki. Nie wierzę tym, którzy twierdzą, że przejście z trzeciej do czwartej nie jest edukacyjnym i organizacyjnym skokiem na główkę. No jest, kurcze, jest.
Moje własne, środkowe dziecko kroczące przez edukację w rytm „sześciolatki do pierwszej” nie jest mniej zdolne od tego, które było w pierwszej w wieku 7. Ale wchodzą w grę takie duperele jak umiejętność dłuższego skupienia się, pilność, odporność na stres (zamiast kolorowych kropek i ocen opisowych – JEDYNKI).
Przeżyjemy to, jasne.
Okupimy łzami i potem, ale damy radę. Tylko w imię czego?



Cóż, nie mogę się wprost doczekać września 2015.
Jedna dziewięciolatka w czwartej klasie i jeden sześciolatek w pierwszej, myślę, że znajdę masę czasu na jogę, jogging oraz czytanie poezji.



... ale czyż nie tego chciałam, być wszechstronnie zajętą, kiedy rodziłam tutejszemu państwu troje podatników? 







środa, 6 listopada 2013

2.211 [O referendum "Ratujmy maluchy"]


Jak donoszą dobrze poinformowane, sejmowe źródła (aka: portal http://www.sejm.gov.pl) na najbliższy piątek, 8 listopada zaplanowano głosowanie w sprawie rozpatrzenia obywatelskiego wniosku o poddanie pod referendum ogólnokrajowe sprawy o szczególnym znaczeniu dla państwa i obywateli dotyczącej systemu edukacji, "Ratuj maluchy i starsze dzieci też”.



Czyli już od dwóch tygodni się zabieram do tej notki.
Przyczaiłam się.
Siedzę, stoję, chodzę i tak dalej i od czasu debaty sejmowej nad wnioskiem referendalnym (czwartek, 24 października, słoneczny, ciepły dzień; na portalu http://gazeta.pl transmisja online z debaty), więc od dwóch tygodni szukam słów wystarczająco – powiedzmy - parlamentarnych, a jednocześnie adekwatnie dosadnych. Dumam, jak pisać o robieniu mnie w balona. Centralnie. O dymaniu mnie z kontentą miną przez ministrę et consortes, przez tych z lewej, ze środka i przez tych z prawej.

***

Mój podpis jest jednym z 966.877 zebranych pod wnioskiem (zajmujące, prawdaż, że blisko milion osób w naszym pełnym nieufności kraju zdecydowało się ujawnić PESEL, podpis i adres dla tej przegranej z góry sprawy …). Ustawa o referendum ogólnokrajowym wymaga dla ważności wniosku 500.000 autografów, tu jest ich blisko dwa razy więcej. Zgoda, część podpisanych to pewnie słupy, część – ludzie, którzy poprą wszystko, protest w sprawie dyskryminacji przy przydzielaniu koncesji na cyfrowe nadawanie naziemne także, ale wrzucanie wnioskodawców do wora „ciemnogród” i „hamulcowi postępu” to jednak potężne nadużycie. I przegrzanie.

A jeżeli nawet moje rozumowanie trąci ciemnogrodem (czego jednak, o czym niżej, nie zakładam), to byłoby, myślę, elegancko, żeby w demokratycznym państwie wybrani do sprawowania władzy potraktowali poważnie mnie i 966.876 pozostałych wyborców-wnioskodawców. Tymczasem trwa polityczna fiesta, jak zawsze, jak przy każdym wrażliwym temacie, jak przy okazji aborcji, in vitro, przy przemocy w rodzinie i tak dalej.


- Polska jest pokazywana jako kraj sukcesu edukacji w Europie. Popatrzcie, co piszą o naszej edukacji w tygodnikach na całym świecie. Ściągnijcie te okulary polityczne i zauważcie, co rzeczywiście zdarzyło się w polskim systemie edukacji - zaznacza Szumilas.

Kraj sukcesu edukacji? No, jasne.

- Może chodzi o to, aby rok wcześniej wyrwać dziecko z tradycyjnej rodziny, aby rok wcześniej poddać je genderowej generacji - zastanawia się nad celem reformy Marek Ast z PiS.

Marek Matuszewski z PiS tłumaczy minister Szumilas, że małe dzieci potrzebują ciepła oraz czułości i chcą jak najdłużej zostać w domu. - U nas dziecko, które przechodzi z przedszkola do szkoły jest zastraszone. Chcecie, żeby nasze dzieci w szkołach, w przedszkolach, chwaliły Donalda Tuska! - krzyczy Matuszewski.
[źródło: zapis debaty]
Tego nie komentuję, bo mentalnie odpadłam.


Wracając wszakże do liczb. Zadałam sobie niebagatelny trud i sprawdziłam dane GUS. W 2009 roku było w kraju 1.415.800 dzieci w wieku 3-6 lat (nazywanym wówczas wiekiem „przedszkolnym”, cóż za smaczek). Roczniki „uczęszczania do szkoły podstawowej” (7-12 lat) liczyły 2.340.200 dzieci. Dane są lekko przeterminowane, ale pozwalają wyrobić sobie pojęcie o skali. Jeżeli zatem w imieniu tej gromady, z grubsza 3.700.000 uczniów i potencjalnych uczniów odzywa się blisko milion dorosłych to to nie jest błąd statystyczny. To jest raczej dość donośne wołanie.

Więc warto by, myślę, wziąć je pod uwagę.



Powtórzę – ustawa zakłada, że „w sprawach o szczególnym znaczeniu dla państwa”, (zatem: dla 38,5 miliona obywateli) wystarczy 500 tysięcy podpisów pod wnioskiem o referendum ogólnokrajowe. W sprawie, w której bezpośrednio zainteresowanych są 4 miliony, milion wnioskuje o wzięcie zdania miliona pod uwagę.
A kwituje się to żenującą dyskusją o dywanikach w klasach. 
Bo otóż SĄ dywaniki w klasach, więc o co to halo.



Ale, nie zbaczając.
Napisałam już, że sprawę miałam od początku za przegraną.
Tak. Bo nie wierzę w garbate krasnale przynoszące społeczeństwu hojne dary. I co prawda nie wymiatam w zagadnieniach ustrojowych i konstytucyjnych, ale na tyle ograniam, żeby sobie umieć zrobić wykładnię art. 67 ustawy o referendum ogólnokrajowym. Cytacik:

Właściwe organy państwowe podejmują niezwłocznie czynności w celu realizacji wiążącego wyniku referendum zgodnie z jego rozstrzygnięciem przez wydanie aktów normatywnych bądź podjęcie innych decyzji, nie później jednak niż w terminie 60 dni od dnia ogłoszenia uchwały Sądu Najwyższego o ważności referendum w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej.”

Po polsku: sejm, senat, ministrowie i tak dalej mają dołożyć starań, żeby w ciągu dwóch miesięcy od stwierdzenia przez Sąd Najwyższy ważności referendum wydać ustawy i rozporządzenia zgodne z rozstrzygnięciem publicznego głosowania. Ale tutaj nie ma żadnego bata – to raz. Nie ma żadnych instrumentów prawnych (za wyjątkiem imaginacyjnej pogróżki statystycznego wyborcy, że cię nie wybiorę, pośle/senatorze, następnym razem), więc - nie ma żadnych narzędzi, żeby wymóc na sejmie uchwalenie jakiejkolwiek ustawy, a na senacie jej przyklepanie. Ergo: jeżeli nawet - jakimś cudem - referendum okazałoby się ważne i w ogóle, całe na tak, to uchwalenie adekwatnych aktów prawnych i tak zależałoby od dobrej, złej, albo, powiedzmy, mieszanej woli parlamentarzystów.


Drugi haczyk był od początku natomiast taki, że jakieś – polityczne zapewne - diabły wpisały w listę pytań referendalnych zagadkowe kwestie „przywrócenia pełnego kursu historii” i „ustawowego powstrzymania likwidacji publicznych szkół i przedszkoli”. Chciałabym okazać maksimum dobrej woli, ale nawet przy maksimum widzę w referendalnych pytaniach od 2 do 5 polityczną grę i wyrachowanie. Okazję, żeby skorzystać z możliwości kampanii. Z darmowych emisji w publicznej telewizji w okresie przedreferendalnym. Nieczyste zagranie.



Klimat wokół zbierania podpisów pod wnioskiem o referendum był swego czasu taki, że chodzi o społecznie wyrażenie niezgody na wrzucenie sześciolatków do pierwszej klasy. Wzruszała mnie kampania medialna z Marcinem Dorocińskim i Anetą Zając.



My jesteśmy rodzicami. Nic bez naszej zgody.
Tak, to do mnie przemawia. Z wielu bardzo merytorycznych względów, o których dalej.
„Pełny kurs historii” wyskoczył zza węgła. A teraz się okazał dobrym narzędziem do ośmieszania akcji „ratowania”.

Co więcej, postulat „pełnego kursu historii” jest cokolwiek trudno przełożyć na akt prawny, czyli – jak już pisałam - na prawną konsekwencję zwycięskiego referendum. Mogę się domyślać, że z grubsza chodziłoby o wydanie przez Ministra Edukacji Narodowej nowego rozporządzenia w sprawie podstawy programowej. Nie dokładnie wiadomo, jakiego merytorycznie (pełnego!), ale na pewno w ciągu 60 dni po referendum. Od przedszkola do liceum.
Toż to absurd.


Podobnie jest z „ustawowym powstrzymaniem procesu likwidacji publicznych szkół i przedszkoli”. To znaczy, może nawet bardziej skomplikowanie. Upraszczając sprawę – publiczne przedszkola i szkoły są utrzymywane przez samorządy lokalne. To gminy (dzielnice, miasta) finansują przedszkola i szkoły z własnych środków, więc żeby w pytaniach referendalnych zrobić woltę od ustawy (zakazującej likwidacji) do braku kasy w gminnej kasie, trzeba było w istocie nieco nie mieć orientacji.


Ale przecież nie chodzi o deprecjonowanie po fakcie akcji „ratowania”.
W moich oczach nic nie jest jej zresztą w stanie zdeprecjonować. Mam ją - abstrahując od wszelkich zakulisowych machinacji - za zryw społeczny nie do przecenienia, fantastyczne pospolite ruszenie pod sztandarem „nic o nas bez nas”. Podpis pod wnioskiem o referendum był moim prywatnym zawołaniem „sprawdzam!”, wejściem w grę. Votum nieufności dla politycznych procesów, które się od dłuższego czasu mielą w oświacie.



A dlaczego?

A bo po pierwsze dlatego, że z żadnego ministerialnego gardła jeszcze nie usłyszałam, dlaczego jest ze wszech miar słuszne i politycznie poprawne i ewolucyjnie uzasadnione, żeby skracać o rok edukację podstawową. Więcej, żeby ją skracać w edukacji wczesnoszkolnej. Nie wiem, bo nikt mi wiarygodnie nie wytłumaczył, dlaczego dotąd z powodzeniem funkcjonowały trzyletnie przedszkola, zerówka i klasy od 1 do 6, a teraz nagle jest tam na początku dziura, a od 4 klasy - po staremu.
Czym jest uzasadnione majstrowanie przy tym rzekomo najbardziej chłonnym poznawczo dla dzieci okresie?
Co prawda „prof. Czapiński nie ma wątpliwości: sześciolatki powinny chodzić do szkoły”. Owocem będzie bowiem wydłużenie czasu aktywności zawodowej. I dłuższa możliwość radosnej harówki dla kraju, który przez elity rządzące pokazuje właśnie społeczeństwu jeden z palców.
Zakładając oczywiście, że się znajdzie praca dla absolwentów owej szkoły zaliczanej po łebkach, a nie, że z dostępnością zatrudnienia będzie tak jak teraz, czyli nie za bardzo.
Tym niemniej - dlaczego nie skrócono o rok gimnazjum? Przecież się je powszechnie krytykuje za to, że bywają wylęgarniami wszelkiej demoralizacji. Gimnazjum można by wręcz skrócić o trzy lata i tym bardziej uzyskać efekt „wydłużonej aktywności zawodowej”. Prawda?





Wkurza mnie grzebanie przy podstawie programowej dla malców. Te teorie przekładane na praktykę programów, żeby w przedszkolu „się tylko bawić”, a sześciolatek w pierwszej klasie ma ni z tego, ni z owego nagle sunąć całe stronnice szlaczków (a on tymczasem nie może wysiedzieć kwadransa). Nie rozumiem, dlaczego do tej pory było w edukacji wczesnoszkolnej nie bardzo, za to teraz będzie fajnie. Owszem, dociera do mnie argument, że dotychczasowy model ma źródło w PRL (PRL sucks!). Ale na taki argument mogę się tylko zaśmiać.

Żeby było jasne.
Jak na mój ogląd edukacja powinna być obowiązkowa od trzeciego roku życia. I basta.
Uważam, że nie ma co chować dzieciaków pod spódnicą mamy i strzec przed interakcją socjalną (tudzież przed interakcją z bakcylami), tylko ziuu – do przedszkola. Trzylatki zwykle dają radę.
I proszę, niech rządzący znajdą na to finanse. Na przedszkola dla wszystkich dzieci, a nie tylko dla dzieci samotnych matek. I bezrobotnych. W niczym samotnym matkom ani matkom bezrobotnym nie uwłaczając.

Rozumiem zresztą, że w sumie kasy i potencjału jest nadmiar, bo nadchodzi niż demograficzny i nauczycieli się zwalnia. Może wystarczy przekwalifikowanie? 




Ten postulat po pierwsze realnie wyrównuje szanse dzieci, bo daje całą paletę możliwości dzieciom zaniedbanym i to już na starcie, od nauki trzymania kredki, przez naukę współistnienia i współpracy w grupie, po naukę samodzielności, samoobsługi i radzenia sobie bez mamy.
A po drugie – przedszkola dla wszystkich dzieci są emancypacyjnym bonusem dla matek [tak bardzo chciałabym napisać, że dla „rodziców”, ale świetnie wiemy, i ja, i Pan, i Pani, że tak zwany trud codziennego wychowania, czyli w istocie – zajmowania się dzieckiem – spoczywa nadal głównie na matkach].


I w tym miejscu, po wielu znakach ze spacjami i bez spacji dochodzę do potężnego argumentu, dlaczego w mojej ocenie przedszkole jest dla malca znacznie lepsze od szkoły i z jakiego powodu trudno mi zmienić zdanie.
Godziny działania przedszkoli są – jakimś zapewne peerelowskim trafem - zsynchronizowane ze standardowymi godzinami pracy. Dziecko można odstawić do przedszkola rano i być pewnym, że przez cały czas działania dorosłego w dorosłej pracy dziecko ma sensowną opiekę. I to w zwykle przyjaznym środowisku, w niewielkim, przytulnym budynku, w kolorowej sali. Dziecko nie jest „przechowywane” (patrz: szkolna świetlica), ale ma zajęcia takie czy owakie.  

Argument nieżyciowych godzin działania szkoły publicznej (i odbywania lekcji zgodnie z planem) w kontekście godzin pracy jest dla mnie zresztą sztandarowym przykładem na to, że nie ma w tym kraju żadnego pomysłu na organizację edukacji.

Zastanawia mnie, jak wielu pracujących poza domem rodziców bez szemrania łyka taki plan dnia, że dziecko – a mówimy o sześcio- czy siedmiolatkach - zaczyna lekcje o 11 a kończy o 13. Albo zaczyna o 12 i kończy kiedyś tam. Gdy tymczasem oni sami gnają do pracy na ósmą albo na dziewiątą. I przed siedemnastą nie ma szans, żeby się z niej wyrwali. Oczywiście uruchamia się wtedy – każdy na własną rękę - skomplikowaną logistykę i synchronizację sąsiadek, opiekunek i babć oraz świetlicy-przechowalni.
Tak wygląda ta edukacyjna szansa? Sześciolatek kiblujący w świetlicy do ósmej do jedenastej, a później zbyt zmęczony na lekcjach, żeby one mu coś dały i po południu znowu świetlica?
No kurcze blade.

Jak mówię, sprawa się nie rozbija o dywaniki w klasach. Rzecz dotyczy organizacji dnia dziecka i – nie bójmy się zdrowego egoizmu - rodziców.
Szkoła publiczna nie ma w tej mierze zbyt wiele dobrego do zaoferowania. Uważam.


A może porozmawiamy też o podręcznikach?
O gigantycznym biznesie i o napędzaniu koniunktury w kraju na koszt rodziców uczniów, których system stawia pod ścianą?
Może ten temat jest bardziej wart uwagi Ministerstwa Edukacji, niż przekonywanie opinii publicznej, że pod szkołami podstawowymi stoi wystarczająca liczba placów zabaw?

Komplet podręczników do początkowych klas podstawówki kosztuje średnio 300 – 400 zł. Książki są wydane na ślicznym papierze i z kolorowymi obrazkami, z naklejkami i ze składanym dzwonkiem oraz z fontanną gratis. Kłopot wszakże z nimi jest taki, że po roku niemal w całości się nadają do utylizacji, bo w większości z książek się maże. Się wypełnia linie oraz kratki. Nakleja. Się pisze tu i tam, więc książki po jednorazowym użyciu się nie nadają dla młodszego rodzeństwa ani dla syna sąsiadki.
Drukowanie podręczników jednorazowego użytku jest, jak rozumiem, praktyką maksymalnie ekologiczną, ze wszech miar nowoczesną, a także – jak wspomniałam – z pewnością wspierającą gospodarkę. W szczególności – ratującą chylący się ku upadkowi sektor wydawnictw.


… aczkolwiek jako hamulcowa reformy szkolnej oczywiście się z pewnością mylę w ocenie faktów.

***

A meritum?
Cóż, jest jeszcze meritum.
I tego, czego uczy nasze dzieci szkoła i dlaczego nie lubię tego za bardzo.

Ministra Szumilas obstaje, że „Polska jest pokazywana jako kraj sukcesu edukacji w Europie”.
Mam wrażenie, że o piorunującym sukcesie „nowoczesnej edukacji” sprowadzającej się do nauki rozwiązywania testów mają dość sporo do powiedzenia wykładowcy akademiccy. Do nich drzwiami i oknami walą absolwenci „nowoczesnego sposobu kształcenia” i to wyższa uczelnia sprawdza, jak umiejętność wyboru właściwego a) się przekłada na wiedzę ogólną, orientację w świecie oraz umiejętność obliczenia na politechnice objętości prostopadłościanu.

Trochę się tu rozpisałam dzisiaj, więc będę finalizować przydługą dysertację.

Niech konkluzją moich merytorycznych prztyczków w kierunku nowej, lepszej szkoły będzie tekst, który mnie doprawdy ostatnio rozbawił.




Tymczasem wracając do środkowego palca.
Tak, czuję się wydymana.
Obywatele tego kraju, w tym i ja, składając podpis pod wnioskiem o referendum postawili votum nieufności rządzącym, zakomunikowali, że ich nie kręci obowiązująca linia reformowania szkoły (i przedszkola przy okazji).

A co dostaliśmy w odpowiedzi?
Info, że jesteśmy zacofani.
Oraz że w szkołach podstawowych są już wszędzie dywany.




Na koniec – wykres ścieżki legislacyjnej.
Marszałkini się nie spieszy.
To tylko pogłębia poczucie, że sprawowane rządy są nieco nieadekwatne do oczekiwań tych, którzy rządzących wybrali.